Książki czytane jesienią

Zdjęcie przedstawiające otwartą książkę, kubek kawy, poduszkę i koc w jesiennych, ciepłych barwach

„Ty naprawdę lubisz czytać!” powiedział mój partner kiedy zobaczył, że już prawie kończę kolejną książkę. Kiedyś opowiedziałam mu o tym, jaki jest mój ulubiony sposób spędzania jesiennych wieczorów. „Sofa, kocyk, książka, herbata z sokiem malinowym”. I pies. Od kiedy mamy psa, to uwielbiam momenty, w których ja czytam książkę, a Lido leży obok mnie na sofie i smacznie chrapie w przerwie między spacerem a jedzonkiem. Proste i szczęśliwe to jego życie! Niemal tak proste jak moja wizja szczęśliwych, jesiennych wieczorów.

Poniższe opisy książek, które przeczytałam jesienią, nie są profesjonalnymi recenzjami.

Są opisem tego, co mnie zafascynowało lub odrzuciło. Mnie – z moim gustem lub bezguściem. Bo tak to już jest, że każdemu podoba się coś innego. Jedni będą zachwycać się popem, a inni jazzem. Tak samo z książkami – to, co porwało mnie, może kogoś odrzucić i odwrotnie. Pamiętam, że nie przebrnęłam przez książkę „Wędrówka dusz” Michaela Newtona, a ze względu na to, czym się zajmuję i czym się interesuję, jest mi bardzo często polecana. Wracając do czytania…

Od kilku miesięcy czytanie znowu mnie ekscytuje.

Głównie dlatego, że zmieniłam moje podejście do czytania książek i chyba wkrótce napiszę o tym, co się zmieniło. Być może będzie to nie wpis na blogu tylko newsletter, bo zwykle tym, co najbardziej mi bliskie i co płynie z najgłębszych zakamarków mojej duszy i odkrywa moją wrażliwość dzielę się w Soulletterze – moim najbardziej osobistym kanale komunikacji. Jeśli jeszcze nie jesteś w gronie odbiorców Soullettera, możesz zapisać się —> tutaj <— Chodź, śmiało! Piszę tak, że chce się czytać i wysyłam go tylko wtedy, kiedy mam coś inspirującego do powiedzenia 🙂

A teraz czas na książki czytane jesienią.

„No to lato, czy jesień? Zdecyduj się, Alicja!” krzyczy krytyk wewnętrzny, a mimo wszystko chcę Ci napisać o tej książce. Kupiłam ją w samym sercu lata (jeśli w ogóle tegoroczny, grymaśny sierpień można podczepić pod lato 😉 ), ale zaczęłam ją czytać we wrześniu. Fajnie, bo czytając tę książkę jeszcze przez chwilę chłonęłam pełnię lata wszystkimi zmysłami, nawet kiedy za oknem widziałam już pierwsze oznaki nadchodzącej jesieni. Ale, do brzegu.

„Siedem razy lato” to romans, od którego nie oczekiwałam zbyt wiele. Rozbuchany opis na okładce „Sześć lat, aby się zakochać. Jedno – aby wszystko zmienić.” wydawał mi się niemal tandetny. Przypuszczałam, że będzie jak zwykle: pogmatwana historia miłosna i intensywne emocje. Zauroczenie, namiętność, obietnice, rozłąka, tęsknota. I tak było. Niby wszystko jak zawsze, a jednak książkę przeczytałam w trzy popołudnia (pasowałoby w siedem, ale nie potrafiłam się powstrzymać 🙂 ). W dodatku podczas czytania ostatnich stron ze zdziwieniem stwierdziłam, że po policzku płyną mi łzy. Wzruszyłam się.

Mam ogromny talent do zapominania. Często po kilku tygodniach nie pamiętam już ani tytułu, ani fabuły. Raz mi się zdarzyło przeczytać tę samą książkę dwa razy (w kilkuletnim odstępie) i, czytając ją za drugim razem, dopiero na ostatniej stronie zorientowałam się, że już ją czytałam. Nie żartuję. Ale książki, które poruszają emocje, zostają ze mną na dłużej, bo wiem jak czułam się, kiedy je czytałam. Mogę potrzebować chwili, żeby przypomnieć sobie tytuł i autora, ale nie zapominam jakie emocje wywołała we mnie opowiedziana tam historia. Póki co wydaje mi się, że taką książką jest „Siedem razy lato”, ale sprawdzę to. Za siedem tygodni, za siedem miesięcy i za siedem lat 😉

Nigdy nie przeczytałam żadnej książki tego autora, bo Stephen King, jak dobrze wiadomo, jest słynnym autorem horrorów, a ja horrorów nie lubię, nie czytam i nie oglądam. Tym bardziej zaskoczyłam samą siebie sięgając po książkę, w której Stephen King pisze o sztuce pisania i o sobie. Dobrze czytało mi się o jego osobistych przeżyciach. Autor z humorem i otwarcie napisał o całym procesie stawania się znanym i cenionym pisarzem.

Doceniam niekoloryzowanie.

Głównie dlatego, że obecnie wszystko jest przekoloryzowane. „Zapisz się na mój wyjątkowy webinar i zyskaj zawód przyszłości!” Człowieku… 10 lat temu mówiło się, że zawodem przyszłości jest programista, natomiast pierwszych, których zastąpiła sztuczna inteligencja, to właśnie programiści. Więc nie mów mi, że znasz zawód przyszłości, bo w czasach, w których nie jesteśmy pewni, co nastąpi za miesiąc, to to, co mówisz, jest albo ogromną naiwnością albo okropnym kłamstwem. Wybacz. Taka dygresja. Nie mogłam się powstrzymać (a przykłady koloryzowania mogłabym jeszcze mnożyć 😉 )

Wracając do książki – Stephen King nie koloryzuje. Opowiada o aspektach niezbędnych w procesie pisania książki – wytrwałości, konsekwencji i odwadze, która pozwala nie bać się oceny i krytyków. Daje też bezcenne wskazówki, które mi, początkującej pisarce, już na tym etapie bardzo się przydały. Kiedy je przeczytałam to wydawało mi się, że to oczywistości, ale, prawdę mówiąc, sama bym na to nie wpadła.

Jestem prawie pewna, że nie przeczytam żadnego z napisanych przez Stephena Kinga horrorów, ale książka „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” przypadła mi do gustu i zostanie na mojej półce. Pewnie jeszcze nie raz sięgnę po pisarskie porady tego autora, bo są uniwersalne. W dodatku ostatecznie okazuje się, że nie wszystko w sztuce pisania jest tak oczywiste jak by się wydawało.

Tutaj płynnie przejdę do książki szwedzkiej pisarki uznawanej za mistrzynię skandynawskiego kryminału. Płynnie, bo właśnie w tym przypadku okazało się, że nie wszystko jest tak oczywiste, jak by mi się wydawało.

W połowie książki zorientowałam się, o co chodzi w jednym z wątków. Autorka napisała, moim zdaniem, o jedno zdanie za dużo. Wprawdzie o to chodzi w kryminałach, żeby sprytnie wplatać w powieść pewne wskazówki, które w momencie ich czytania są niezrozumiałe, a w którymś momencie pozwalają na zrozumienie całej historii, ale czasami można przegiąć. Jedno zdanie sprawiło, że kilkadziesiąt stron później niemal ziewnęłam podczas gdy jednemu z głównych bohaterów wypadał z dłoni długopis, gdy wreszcie zderzyły mu się kulki.

Od tego momentu czytałam dalej lekko zawiedziona, żeby na końcu stwierdzić, że jednak nie wszystko stracone – autorce udało się mnie zaskoczyć. Pozostałe elementy układanki ułożyły się inaczej niż przypuszczałam. Super było się pomylić! 😉

Większość czytelników tego kryminału zachwyca sceneria, bo autorka umiejscowiła akcję w rodzinnym, a przez to bardzo dobrze jej znanym miasteczku Fjällbacka. I mają rację – to, że Camilla Läckberg zna miasto nadaje jej powieści kryminalnej świetny klimat. Może nie jest to najlepszy kryminał, który czytałam, ale książka…

pomogła mi popatrzeć na „Księżniczkę z lodu” od zupełnie innej, łaskawszej strony.

W rzeczywistości zanim przeczytałam „Księżniczkę z lodu” przeczytałam „Morderstwa i woń migdałów” i dlatego wiedziałam, że „Księżniczka z lodu” to pierwsza książka tej autorki. I, jak na pierwszą książkę, można Camilli Läckberg pozazdrościć. Bardzo udany debiut.

Jeśli chodzi o „Morderstwa i woń migdałów” to znowu to zrobiłam – sięgnęłam po książkę zawierającą elementy biografii autorki i historię jej kariery jeszcze zanim przeczytałam jakiekolwiek jej dzieło. Autoportret Camilli Läckberg ujął mnie, bo, że tak powiem, „I can relate”. Czytając o tym, jak wyglądały początki jej pisania, uśmiechnęłam się. Niektóre fragmenty dodały mi wiatru w skrzydła. Przeczytanie tej książki przełamało jedną z moich pisarskich blokad. Dodatkowo, ta pozycja zawiera na ostatnich stronach krótki kurs pisarski – siedem lekcji z ćwiczeniami i listę polecanych lektur. Świetnie uzupełnia to, czego dowiedziałam się od Stephena Kinga.

A, i byłabym zapomniała! Jedno z zawartych w tej książce opowiadań, „Kawiarnia wdów”, zostanie w mojej pamięci na dłużej. Dawno nie czytałam tak dobrego opowiadania. Bo ja tak mam – większość zachwyca się powieścią, co do której mam pewne zastrzeżenia, a ja z kolei zachwycam się – w tym przypadku – krótkim opowiadaniem, które – jak dla mnie – jest mistrzostwem świata.

Przepraszam, ale nie. Akceptuję, że ten zbiór opowiadań – jak jest napisane na okładce – „podbił serca czytelników i na stałe wpisał się do kanonu literatury światowej”, ale… no nie mogę. Przeczytałam ponad 100 stron, ale nie dam już rady. Głównie ze względu na ryby i wędkowanie. Przez cały zbiór opowiadań przewijają się węgorze i szczupaki. Rozumiem i akceptuję, że ludzie mają różne hobby. I to jest okej. Jednocześnie jestem na takim etapie, że daję sobie prawo do niepodzielania zachwytu nad książkami, których tematem przewodnim jest coś, co mnie absolutnie nie porywa.

Już się nad tym kilka razy zastanawiałam, ale nie potrafię sobie przypomnieć, dlaczego kupiłam tę książkę. Czy ktoś mi ją polecił? Zachwycił mnie emocjonujący tytuł i zignorowałam wszechobecne na okładce ryby, bo w końcu „nie ocenia się książki po okładce”? A może przeczytałam porywający opis? Bo według opisu na okładce „zawarte (są) w tych tekstach ponadczasowe wartości: miłość, przyjaźń, rodzina i przyroda”. Tak, zgadzam się. Jednak mimo to nie dokończę czytania. Poszukam tych wartości w innych książkach.

Pięć książek ustawionych obok siebie na komodzie na tle ściany

Podoba Ci się seria wpisów o przeczytanych książkach? A może znalazłaś lub znalazłeś tu coś dla siebie?
Co prawda nie ma możliwości komentowania artykułów na moim blogu, ale zawsze możesz napisać mi maila.
Na każdy mail odpowiadam.

Zostańmy w kontakcie: kontakt@designduszy.pl

error: Zawartość strony jest chroniona.
Przewijanie do góry